WPROWADZENIE
Jaki czas temu Mec. Michał Kocur na swoim blogu zamieścił wpis pod nieco prowokacyjnym tytułem „Po co nam doktryna postępowania cywilnego?”. Ubolewał w nim, krótko mówiąc, nad stanem tej doktryny, kierunkami badań i ogólnym zastojem. Konkluzja Autora jest taka, że skoro doktrynie brakuje nowych pomysłów, to lepiej pozostańmy przy aktualnym kodeksie.
Postanowiłem do tak zapoczątkowanej dyskusji przystąpić.
Punktem wyjścia jest to, że się z Mec. Kocurem w ocenie „doktryny” zgadzam. Zapytany o jej stan, odpowiedziałby, że jest on co do zasady dramatyczny, i już tylko dla rozluźnienia atmosfery dodałbym, że jedna z trzech definicji „doktryny” w słowniku języka polskiego to „dogmatyczne twierdzenie lub pogląd, niemający oparcia w rzeczywistości”. Nie zgadzam się jednak, aby oznaczało to, że musimy pozostać przy obowiązującym k.p.c.
DLACZEGO?
Pojawia się zupełnie naturalne pytanie „Dlaczego, dlaczego tak jest?”. Zanim rozwinę tę myśl, kwestia zasadnicza.
Czym zajmuje się doktryna? Zajmuje się, wg mnie, badaniem (gromadzeniem, opisywaniem) istniejącego prawa (de lege lata) lub jego rozwijaniem, czyli tym, jakie powinno być (de lege ferenda). Intuicyjny wniosek, że skoro ktoś zajmuje się obowiązującym prawem, to ma kompetencję, by pisać o tym, jakie prawo powinno być, jest jednak pozorny. Z tą myślą na razie jednak Państwa zostawię i wrócę do niej później.
Moja hipoteza jest taka, że – na poziomie socjologiczno-historycznym – opłakany stan doktryny postępowania cywilnego jest dzieckiem naszej tradycji prawnej – wprawdzie zaczerpniętej z Europy Zachodniej, lecz wypaczonej przez socjalizm. Na poziomie praktycznym, jest to wypadkowa dwóch czynników, tj. fatalnego systemu edukacji oraz słabego stanu polskiego sądownictwa.
Przedstawiciel doktryny, badacz prawa, jak każdy badacz, aby dobrze wykonać swoją pracę musi przede wszystkim stawiać pytania (hipotezy badawcze). Następnie powinien je przetestować stosując obowiązujące od czasów antycznych sposoby logicznego rozumowania. Musi w istocie sformułować problem, opisać istniejący stan nauki, a następnie spróbować się z nim zmierzyć. Polska doktryna specjalizuje się, niestety, co do zasady w opisywaniu, tak jakby było ono celem samym w sobie. A przecież nie jest, a przynajmniej nie powinno. Dlaczego tak jest?
Dlatego, że istniejący systemu edukacji uniemożliwia nabycie umiejętności niezbędnych dla sformułowania i rozwiązania problemów. Stan dydaktyki, czyli nauki o metodach nauczania i uczenia się, zwłaszcza na uniwersytetach w Polsce nie zmienił się przynajmniej od XIX wieku. Paradoksalnie, zaryzykuję twierdzenie, że aktualnie większa wolność myślenia panuje w szkołach przed-uniwersyteckich, co – ponownie – widać wyraźnie na przykładach wydziałów prawa, gdzie panuje (również wypaczona) kultura niepodważalnego autorytetu.
O czym w istocie rozmawiamy? O tym, że od najmłodszych lat w Polsce dzieci nie uczy się zadawania pytań, nie uczy się ich myślenia, nie uczy się dociekliwości, nie uczy się formułowania i rozwiązywania problemów. Uczy się zamiast tego niekwestionowania, odpowiedzi zero-jedynkowych, szablonowego myślenia, bezmyślnego powtarzania „prawd”, konformizmu intelektualnego. Z perspektywy programu szkolnego ważne jest przede wszystkim, że Słowacki wielkim wieszczem był, a Polska młodzież ginęła w powstaniach. W szkołach, a już szczególnie na wydziałach prawa nie uczy się odpowiedzialności, etyki i kultury pracy, kooperacji, zdrowego współzawodnictwa.
Życiowa bezradność młodych ludzi i kompletny brak wspomnianych umiejętności, a także umiejętności społecznych, staje się jednak faktem wraz z wejściem na rynek pracy. Skutki są takie, że Polacy mają jedną z najniższych na świecie wydajność pracy. „Koszty reedukacji” ponoszą pracodawcy, ci, którym się chce, tam, gdzie człowiek jest podstawą prowadzonej działalności.
„Darmowy” system edukacji „wyższej”, tak jak przed wiekami, sprzyja w istocie ludziom zamożnym i przedłuża młodym ludziom stan „społecznego i rynkowego upośledzenia”. Oto bowiem niektórzy z nich trafią na wydział prawa, gdzie już kompletnie nikt nie będzie zainteresowany, tym, co oni myślą. Nikt tam pyta „dlaczego”? Ba, ludzie prawie 20-letni są już w zasadzie ukształtowani. System tak ich przerobił, że zadawanie pytań generalnie zbija ich nieprzyjemnie z tropu. Samodzielne formułowanie problemu, jego rozwiązanie, przede wszystkim zaś uzasadnianie tego ostatniego, to nie są bowiem oczekiwania, z którym zetknęli się wcześniej. Oczekiwaniem było zapamiętanie i referowanie. W realnej sytuacji zastawienia tych dwóch sprzecznych elementów młody człowiek ma prawo czuć się oszukany.
Zapamiętanie i referowanie pozwala ukończyć wydział prawa z wynikiem bardzo dobrym. „Najlepsi”, poznawszy arkana tworzenia uczelnianych relacji z establishmentem akademickim, zostają na uczelni, gdzie przez kolejne lata będą referować poglądy innych, po tym, jak pierwszy raz pisemnie sformułowali myśli „pisząc” pracę magisterską.
W toku referowania poglądów innych, najczęściej nieżyjących już autorów lub „wielkich profesorów” nie pojawia się pytanie „Dlaczego, dlaczego tak jest”? Nie ma ani analizy celowościowej, ani analizy funkcjonalnej, ani analizy historyczno-ekonomicznej z prawdziwego zdarzenia. Jest tylko jedna analiza – logiczna, semantyczna, językowa.
SEMANTYKA I SOCJALIZM
Z jednej strony stan ten jest rezultatem tradycji dydaktycznej naszego kręgu cywilizacyjnego. Przez wieki ton nadawali jej Niemcy (którzy de facto stworzyli naukę prawa procesowego). Wpływy tradycji francuskiej były i są ograniczone, zaś koniec końców obie te tradycje mieszczą się w tzw. tradycji europejskiej, gdzie profesor prawa zawsze był wyżej w hierarchii od sędziego, a przez to zawsze bliżej ustawodawcy. Czy wiesz gdzie w XIX w. sędziowie niemieccy wysyłali trudne sprawy? Tak, na wydziały prawa, gdzie „orzekali” profesorowie, po czym sąd swym autorytetem takie profesorskie rozstrzygnięcie „błogosławił”. Zadaj sobie pytanie, czyich nazwisk uczyli Cię na studiach – profesorów czy sędziów? Kto pisze „wiodące” komentarze do k.p.c.? A nawet jeżeli jest to sędzia-profesor, to czy w pierwszej kolejności wskazują, że autor jest sędzią, czy że jest profesorem?
Z drugiej strony, dołóżmy do tego krótką charakterystykę procedury w kontekście historycznym. Po Wojnie przyszedł socjalizm. Na pytania nie było miejsca. Należało ich unikać, podobnie jak myślenia. Odpowiedzi były udzielone, uzasadnienia gotowe. Zapewniał je panujący ustrój.
Procedura cywilna w naturalny sposób z prywatnego stała się prawem publicznym, mimo tego, że jest – co do zasady – krwiobiegiem materialnego prawa prywatnego.
Procedura wylądowała więc w czołówce dziedzin przepełnionych ideologią. „Badacze” skupiali swe wysiłki na poszukiwaniu „istoty” różnych zagadnień oraz tematyce prawdy materialnej (obiektywnej) czy innych koncepcjach rodem z prawa radzieckiego (np. udział prokuratora w postępowaniu cywilnym, do dziś w k.p.c. bez zmian). Profesorowie, zgodnie z tradycją, mówili sędziom, co mają robić. Wyprodukowano tego TONY. Dziś, 99% tej „nauki” to makulatura. Nie bez powodu zresztą nastąpił w ostatnich latach zmasowany powrót do prac naukowych z lat 1918-1939, kiedy przeszczepiano „zdrową”, zachodnią myśl prawniczą na grunt polski.
Zastanów się przez chwilę, jak musiało wyglądać w socjalizmie bycie pracownikiem katedry postępowania cywilnego na uniwersytecie? Jakie cechy mogły pomóc, a jakie nie? Możesz też po prostu zajrzeć do jakiegokolwiek podręcznika do k.p.c. sprzed 1989 r. Poszukaj tam fragmentów, które nie są zbudowane w oparciu o dogmaty, fragmentów, które są naprawdę uzasadnione, wyjaśnione. W ramach ciekawostki zajrzyj następnie do aktualnych wydań tych samych podręczników – również tam poszukaj właśnie takich fragmentów.
Wata słowa, która wypełnia podręczniki, pisma procesowe, uzasadnienia orzeczeń itd. nie wzięła się z nikąd. „Należy uznać” oraz inne uwielbiane do dziś frazy miały maskować puste podstawy całkowicie dogmatycznych (ideologicznych) konkluzji. Wystarczy przy każdym „należy”, które spotykasz, zapytać „dlaczego należy”, aby odkryć, że jest to najpewniej właśnie pusta konkluzja niepoparta żadnym rozumowaniem. Poza tym, przy „należy” notorycznie można odkryć gilotynę Hume’a czyli niewyjaśnione „wnioskowanie” o tym, co powinno być, na podstawie tego, co jest.
Kolejną doniosłą, tradycyjną na Kontynencie cechą akademii jest jej hierarchiczność i w dalszym ciągu dość rozpowszechnione podejście, że „własne rozwiązania to będzie Pani proponować po habilitacji”. Do której, nota bene, należy rzecz jasna dorosnąć.
Poza tym, nie zapominajmy, że w analogicznych realiach funkcjonowało przez pięćdziesiąt lat sądownictwo. Dokładnie z tych samych względów sędziowie rozmiłowali się wykładni językowej, co pozwalało uciec od sedna (być może niewygodnego) problemu. Z tych samych względów rozbudowano przepisy pozwalające na niekończące się żonglowanie sprawami między instancjami, odwlekając przez lata rozstrzygnięcia, dopóki wszyscy nie zapomnieli, o co się rozchodzi. Nie bez powodów fakty nie miały i nie mają w sądzie zasadniczego znaczenia, zawsze bezpieczniej jest oddać się dogmatycznym dywagacjom prawnym. Również w tym kontekście hierarchiczność była i jest kluczowa.
Na koniec wyobraź sobie, że przez ostatnie 15 lat rozstrzygałaś zasiedzenia i rozwody w liczbie 50 na miesiąc, a nagle musisz rozstrzygnąć spory oparte na zobowiązaniach i spraw tych wpada 200 w miesiącu. Tak wyglądała zmiana ustrojowa w sądach.
W tych realiach doktryna prawnicza miała do odegrania dla systemu prawa rolę fundamentalną. Czy sprostała? Chyba nie, ale trzeba też powiedzieć, że chyba nie była do tego przygotowana. Inna rzecz, że w wielu, wielu przypadkach zbieg funkcji (profesor-praktyk, profesor-sędzia) de facto powoduje, że ludzie Ci nie są wielokrotnie zainteresowani sformułowaniem wyrazistego, konkretnego poglądu. To może okazać się w przyszłości kłopotliwe.
To jest, w ogromnym skrócie, odziedziczona przez nas tradycja procesowa i jej mity. Potrzeba pokoleń, aby to zmienić. Pierwsze zmiany są już widoczne. Można trafić książki (i nie mam tu na myśli książek o procedurze), które formułują i analizują problemy, a poglądy 20 autorów załatwiają jednym zdaniem i jednym przypisem.
W tych realiach nikogo nie powinno dziwić, że gros doktryny preferuje de lege lata, czyli (nierzadko) ordynarne i bezkrytyczne powtarzanie wielokrotnie zdezaktualizowanych poglądów. Bo analiza wymaga myślenia, a tego po drodze nikt nie promował, nikt tego nie chciał, nikt tego nie oczekiwał.
Takich mitów o zasadniczym, negatywnym wpływie na teraźniejszość jest wiele. Zaliczyłbym to nich mit o stricte narodowym charakterze procedury cywilnej, który m.in. powoduje że prawdziwa komparatystyka w Polsce nie jest uprawiana, a jak jest – to wyłącznie w kierunku krajów germańskich, przy czym i wówczas jest bardzo często powierzchowna, a przez to w zasadzie bezużyteczna. Kolejnym mitem jest pogląd (za 19-wieczną doktryną niemiecką) o istnieniu sterylnej „nauki o postępowaniu”. Sprawia to, że procesualiście nie badają problemów wymiaru sprawiedliwości czy efektywności systemu sądowego, bo są to zagadnienia multidyscyplinarne. Procedura jest tylko elementem układanki. Pozostają jeszcze m.in. ustrój sądów, w tym zakres kognicji, sposób organizacji pracy sędziów, system ich szkolenia, awansowania, jak również pozycja zawodowych pełnomocników wobec sądu zarówno od strony norm procesowych, jak i zasad deontologicznych. Te wszystkie obszary, moim zdaniem, są w zasadzie od lat nietknięte. Innym grzechem tego mitu jest brak badań empirycznych. Jeszcze innym mitem jest to, że najlepiej nie zmieniać Kodeksu, albo że jego wprowadzenie jest uzależnione od nowego Kodeksu cywilnego.
NOWY KODEKS
Ale spokojnie, do nowego k.p.c. nikomu się nie śpieszy.
Potrzebę opracowania nowego kodeksu zasygnalizowano już w 2004 r. Mamy rok 2014 i jesteśmy ciągle na etapie dyskutowania. Some things never change. Podobnie było w II RP. Komisja Kodyfikacyjna od 1918 do 1927 r., zdominowana przez profesorów, nie wyprodukowała absolutnie nic, ponieważ nie mogli oni porozumieć się co do podstawowych kwestii. Dopiero zmiana jej składu przyniosła rezultaty. Poszerzono go i na wszystkie nowe stanowiska powołano praktyków prawa, co powodowało, że mogli oni w każdej sprawie przegłosować profesorów. Za trzy lata kodeks już obowiązywał.
Ale i tu jest mit. Polsce potrzebna jest reforma procedury, a nie wyłącznie nowy kodeks. Zostawiam Państwa z pytaniem, kto powinien tę reformę opracować, napisać i wdrożyć.
Dr Bartosz Karolczyk, LL.M. Współzałożyciel ssyp.kylos.pl/korpo. Absolwent oraz stypendysta polskich, jak również amerykańskich wydziałów prawa. Entuzjasta komparatystyki prawniczej w obszarze procesu cywilnego. Praktykuje w Warszawie w dziale postępowań spornych kancelarii Domański Zakrzewski Palinka. Regularnie udziela się naukowo oraz społecznie.